+2
katewisienka 12 czerwca 2018 22:07
To choroba - pomyślałam, kiedy złapałam lot na Cyklady. Bo nie marzyłam o sesjach, w których ja cała na biało, on w kapeluszu patrzący mi w oczęta... Storpedowałam nawet taki pomysł. Więc skąd Santorini?! To proste, okazja.



Prosty też był plan: lot Aegeanem do Aten, krótki oddech w mieście, prom na Santorini, a potem już tylko cykady na Cykladach. Zamiast niego w kapeluszu same laski.



Lot do Aten był wieczorny, na miejscu byłyśmy po północy. Zmęczenie zalałyśmy Mythosem z widokiem na Akropol i tak minął dzień pierwszy. I dla uczciwości dodam, że w kwestii zwiedzania Aten to by było na tyle. Rano złapałyśmy taxi i kazałyśmy się zawieźć na jedną z miejskich plaż. Okazało się, że Ateny mają ich spory wybór, ale że czekał nas tego dnia rejs na Santorini, wybrałyśmy najbliższą. Piękną i dobrze zagospodarowaną, ale najważniejsze że spełniła swoją funkcję: złapałyśmy pierwsze słońce i wakacyjny luz.






Po obiedzie doturlałyśmy się do Pireusu na prom Blue Star wypływający przed 19:00 na Santorini. Po 6 godzinach rejsu, czyli dobrze po północy dobiłyśmy do brzegu. Męczące godziny i nie najszybsze połączenie tłumaczą cenę imprezy: to jedna z tańszych przepraw, 28 euro. Był za to czas, by pozaglądać w internety.



A te potwierdziły, co wiedziałam: że archipelag składa się z wyspy Thira i 4 mniejszych. Kiedyś tworzyły jedną wyspę, ale po wybuchu wulkanu ta zniknęła w wodach Morza Egejskiego, a to co dziś wystaje to zbocza wielkiej kaldery. Ponoć największej na świecie, mającej 10 km średnicy. I tyle geografii, bo nie ona ściąga tu tłumy. Tym magnesem jest wino, białe miasteczka i słynne zachody słońca. Może nie w tej kolejności, ale jednak.



Pierwszego dnia po śniadaniu czekał nas rejs ogarnięty przez jedno z lokalnych biur w porcie. W programie niezamieszkałe wyspy archipelagu: Nea Kameni i Palea Kameni, kąpiele, trekking po kraterze i lunch. Na wyspach życia brak, funkcjonują tylko tawerny otwarte dla nas- zmasakrowanej przez fale i wiatr klienteli stateczków.



Mała podpucha, ale nie ma innej opcji, by tu dotrzeć bez prywatnego jachtu. Mimo wszystko warto. Lubię trekking, a ten po wulkanie oferuje ładne widoczki na mniejsze z wysp oraz pola lawowe. Jeśli chodzi o trudność: 2/10. Trasa ma ok. 1,5 km i kończy się pętelką wokół krateru. Skalę trudności oddaje to, że spacer odbywają Azjatki w japonkach. W tawernie zjadłam świeże kalmary, kalmary były solidne, więc nie ma na co narzekać. A że statek był stylizowany i grali włoskie kawałki kawałki? Wakacje są.





W kolejnych dniach nastał czas eksploracji białych miasteczek. Na północnych klifach wyspy leży biało-błękitna Oia. Wizytówka Cyklad, a może i całej Grecji. Słynne zachody słońca, które podświetlają białe domy na złoto ściągają ludzi z całego świata. Spotykamy Amerykanów, Azjatów i Europejczyków z każdego zakątka.



Rozumiem idée fixe, dla której tu ściągamy. Architektonicznie to perełka. Jednak meksykańska fala pędząca popołudniami po uliczkach Oia zmywa wszystko: klimat, nastrój i romantyzm. Ludzie wiszą na murach, schodkach i dachach, by zdobyć pozycję na zrobienie fotki, gdy zadzieje się magia. Knajpki z sea view kasują 9 euro za szklankę soku pomarańczowego. Kelnerzy przeganiają gapiów, by swoim klientom rzeczonego view nie zasłoniono. Parking ugina się pod ciężarem autokarów, a droga wyjazdowa z Oia korkuje się do północy. Moja rada: Oie odwiedzać trzeba do południa.



Śmieszne jest to, że w oddalonej o 10 km Thirze dzieje się magia bez marketingu. Dodam, że równie bieluchnej. W stolicy wyspy za pitę z souvakiem płacimy 3 euro. Euro za Mythosa.



W Thirze nieliczne grupki włóczą się po zafajdanych przez osły uliczkach, popijają kawę w białych kawiarenkach i podziwiają zachody. Robimy dokładnie to samo i czego nie da się zrobić w Oia. Zgrecczyć się. Bez napinki, celu, leniwie. Może słońce zachodzi tu pod niewłaściwym kątem, ale zachód jest równie bajeczny.





W dodatku z Kamari, gdzie mieszkamy jest tu rzut beretem, a raczej 1,8 euro autobusem. Samo Kamari to typowa turystyczna miejscówka z dziesiątkami knajp, klubów, promenadą. Na 2-3 dni jest ok.



Ale na dłużej wybrałabym Naxos, największą z Cyklad. Nie ma na niej lotniska i w związku z tym masówki. Nie jest sławna. Rejs promem kosztuje 14,5 euro i na tyle wyceniam świeżo kiełkujące uczucie do Cyklad. Gdy po 3 dniach gonitwy wylądowałyśmy na Naxos, czas zwolnił.



Życie na wyspie toczy się niemrawo, ludzie nie mają się dokąd spieszyć, więc siedzą. W knajpach, w cieniu. Plaże z piaskiem jak mąka ciągną się kilometrami, tawerny serwują niebiańskie żarcie w super cenach. Lazurowe morze Egejskie końcem maja jest ciepłe, a soczysta zieleń nie zwiastuje upałów, które za kilka tygodni zmienią oblicze wyspy. Nie dzieje się nic. Jest tylko pięknie.





Tu dopiero nastał czas prawdziwych greckich wakacji.



Jednak laba nie trwała długo. Po 3 dniach niechętnie żegnamy się z Naxos. Ta sielska wysepka pozwoliła mi usłyszeć cykanie cykad. Poczuć zapach cytryn i zjeść najlepsze greckie desery.

Prom przerzuca nas na Santorini. Szybkie pożegnanie z Cykladami, retsina leje się wartkim strumieniem, ale wczesnym rankiem czeka nas lot do Katowic. Trzeba zachować klasę. Przecież nie wraca się z Santorini na kacu!

Tomek czekał w Katowicach. Z kawą, kanapką z ogórkiem i bez kapelusza, rzecz jasna.
Popatrzyłam i poczułam od razu (pewnie przez tego ogórka...), że pojedziemy razem na Naxos.

Dodaj Komentarz